Pomorska 500 2020 – ultramaraton na półtorej nogi | Dzień III | Brzeźno Szlacheckie → Gdańsk Brzeźno (meta)

Jednak decyzja o przyspieszonym noclegu w cywilizowanych warunkach była dobrą decyzją. Wieczór miło spędzony z „autochtonami” (to nie obelga broń boże!”) dość pozytywnie wpłynął na kondycję psychofizyczną. Zwłaszcza fizyczną... Szybkie śniadanie – kupiona wieczorem konserwa i dwie kromki i poranna prewencyjna porcja tabletek przeciwbólowych.

Przez noc naładowały się wszystkie pożeracze energii – przede wszystkim telefon i kamera. Od drugiego dnia nawigacja leci na bateriach bo oczywiście zapomniałem ładowarki i nie mogę naładować akumulatorka.

Ani skarpety ani koszulka wyprane wieczorem nie wyschły. Wydaje się, że nawet nie odparowały minimum wilgoci. Trudno – ramiona lemondki do czegoś się przydadzą.

Wyprowadzam suszarkę do prania z szopy, wieszam pranie, smaruję łańcuch i żegnam uśpiony rynek Brzeźna Szlacheckiego. Ruszam w bój niczym wspomniani już wcześniej Kaszubi na Turków.

Pogoda świetna, czyste niebo, zapowiada się upalny dzień. Co z jednej strony cieszy ale z drugiej też martwi.

Ciężko trochę jedzie się bez skarpet - jedna para po pierwszym dniu została w koszu na śmieci nad jeziorem a druga przecież suszy się na lemondce. Kolano sprawuje jako tako – nie daje o sobie zapomnieć ale też nie doskwiera w stopniu uniemożliwiającym jazdę.

Asfalty, szuterki... Po około dwóch godzinach dojeżdżam do Góry Siemierzyckiej – to jakiś lokalny punkt widokowy – trwa budowa nowej wieży widokowej w miejsce poprzedniej, drewnianej – niestety nie ma info co się stało z wcześniejszą. Chwila odpoczynku – półmokre skarpety lądują na stopach.

I znowu... Szutry, asfalty, jeziora... Nuda.. Nic się nie dzieje. To nie Bieszczady...

Czas na jakieś śniadanie. Zjeżdżam kilkaset metrów z trasy – miejscowość Kłączno. W Groszku kupuję świeże słodkie bułki i pitny jogurt. Dookoła mili ludzie. Widząc mnie pod sklepem uśmiechają się, mówią „dzień dobry”. Wszyscy. I starsi i młodzi. To jakaś inna kraina??

Ruszam dalej. Kolejne kilometry. Kolano powoli wraca do normalności – tzn zaczyna coraz bardziej dawać znać o sobie.
Dojeżdżam do Nakła. Pod parasolami pod sklepem kilku „pomorzaków”. Robię zakupy i wychodząc ze sklepu wpadam na Daniel Łazarek . Nie spotkaliśmy się na starcie z uwagi na długą, rozstrzeloną czasowo, listę startową to chociaż wyściskamy się w trasie. Standardowy zestaw - soczki, jogurcik, tabletki przeciwbólowe.

Siedzimy z 20 minut i ruszamy dalej. Taka szarpana jazda. Raz ja z przodu raz z tyłu. Jedziemy przez tereny jakie w 2017 roku nawiedziła nawałnica podczas której w Suszku zginęły dwie harcerki. Wrażenie jest niesamowite. Sięgająca aż po horyzont pustynia z pojedynczymi kikutami drzew.

Bujamy się tak razem z 20km. Po drodze zaliczamy jakieś lokalne stonehenge – Cmentarzysko w Węsiorach. Kilka km za Węsiorami chwilowo kapituluję. Uwalam się w przydrożnym rowie na trawie na chwilę odpoczynku. Wg pierwotnych planów w tej chwili miałem siedzieć w pociągu powrotnym z Gdańska do Wrocławia. Dojeżdża Daniel, który akurat został trochę z tyłu. Mówię, mu żeby jechał, że nie chcę go zwalniać. Po chwili wpadam na genialny pomysł regulacji wysokości siodełka - to tak żeby sobie odciążyć kolano... Luzuję śrubę imbusową a przy próbie ponownego dociągnięcia śruba pęka. Zajebiście. Ok. 100km do mety a ja na własne życzenie uniemożliwiam sobie dalszą jazdę.

Trzeba szukać koła ratunkowego. Telefon do Szczepan Paszek. Okazuje się, że taki sam gwint jak śruba sztycy mają śruby mocujące mostek do rury sterowej i kierownicę do mostka. Pierwszych jest dwie drugich jest cztery. No tak tylko tych drugich jest cztery w normalnych rowerach. W moim Focusie też są dwie. Decyduję że skorzystam z jednej z tych które mocują kierownicę – jest niestety dużo krótsza niż oryginalna. Ale niestety najpierw muszę poradzić sobie z wykręceniem kikuta tej „strzelonej”. Kilkaset metrów z buta i ratuje mnie kombinerkami facet siedzący z synami przed domem. Mocuję jakoś sztycę dokręcając śrubkę z wielką ostrożnością (gdyby jeszcze strzeliła ta byłaby tragedia) i jakoś ruszam dalej.

Po dwóch kilometrach trafia się gospodarstwo rolne z facetem naprawiającym traktor. Znajduje śrubę odpowiedniej długości. Jestem ocalony.

Ruszam dalej. Wyjeżdżając z mojego przygodnego „warsztatu” wpadam na Michal Kochalski . Z nim też chwilę jedziemy razem. Chyba także nie ma dnia :)

Tak sobie lajtowo jadąc można dostrzec dużo różnic w przyrodzie. Podczas gdy u nas na Dolnym Śląsku mieliśmy sezon truskawkowy w pełni tutaj truskawek jeszcze nie było - dopiero kwitną. U nas rzepaki już przekwitały, tu były w pełnym rozkwicie... To taka uwaga „na marginesie”..

105-ty km dzisiejszego dnia. Pozostało jeszcze ok. 60. Ostatnia tabletka rozpuszczalnej Solpadeiny. Jakoś dociągnę...

14,5 godz i 145 km od dzisiejszego startu początek Trójmiasta. Jakieś stare torowisko, Lasy Oliwskie (całkiem niezłe tereny do MTB) i dojazd ulicami Gdańska do mety.

Jak się okazało po powrocie na najważniejszy moment całego ultra – wjazd na metę na plaży – nie włączyłem kamery.

Ale zdążyłem na zachód słońca.