Wstaję pierwszy już przed piątą. Opuścić TAKI wschód słońca??
Schodzę na dół a tam już mamba on bike - wzięła sobie do serca “plotki” o tym że jakaś kobieta jest przed nią i postanawia gonić wirtualną konkurentkę. Wyrusza. Życzę jej powodzenia.
Do wschodu jeszcze trochę czasu więc wyciągam Candy z kotłowni-przechowalni. Za chwilę schodzi Michał... Też się szykuje do “ostatniej prostej”.
W końcu nadchodzi wschód słońca. Wstają Olek z Piotrkiem. Pakujemy manele i ruszamy.

Gdy kompletowałem sprzęt na Carpatię - w tym te najbardziej drobne rzeczy i części zamienne - Szczepan "Prze Szczep" Paszek pytał po co mi zapasowe bloki do butów. Po 10m od chwili gdy ruszyliśmy spod Bacówki pojawiła się odpowiedź :) Najprawdopodobniej podczas wieczornego schodzenia żlebem pod orczykiem odkręcony spod buta blok został między kamieniami.

Szybki montaż nowego bloku i ruszamy. Przed nami kolejne kilometry podjazdu. I znowu te wycinki...
Dojeżdżamy do Smerka. Czas na jakieś śniadanie. Wiejski sklepik ze “słupem ogłoszeniowym” na parkingu.. Bardzo dobrze zaopatrzony nawiasem mówiąc ;)

Zapewne część z Was zastanawia się co czerwonego przylepione jest na ramie Candy... Dawno to powinienem wyjaśnić - to dętki. Bez sensu je było upychać w plecak lub nerkę więc to jest bardzo fajne rozwiązanie.
W Smereku żegna nas “duch Sanu” :D Niestety - z żalem ale nie skorzystaliśmy :D

Na śniadanie oczywiście jogurt pitny, dwie słodkie bułki. No i CocaCola w puszce na drogę. Szybkie 15 minut i ruszamy dalej.
Długie odcinki asfaltu. I to całkiem niezłego. Spokojnego, cichego z prawie zerowym ruchem drogowym.

Wjeżdżamy w rezerwat przyrody Sine Wiry z przełomem rzeki Wetlina. To podobno jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Bieszczadach.



W zasadzie to cały czas jedziemy przełomem Sanu. Dojeżdżamy do miejsca które Olek z Piotrem pamiętają z poprzedniej edycji Carpatii sprzed lat.... chyba TRZYNASTU... Wtedy ten ultramaraton miał zupełnie inną formułę - był tzw “etapówką” kiedy to wszyscy zawodnicy pokonywali codziennie tę samą trasę, kładli się spać a rano ruszali do dalszej walki.. Więc chwila przerwy na podziwianie widoków. Akurat chwila na spokojny telefon do Kajsona ;)

Ruszamy dalej. Ale w sumie nie na długo. Kolejne miejsce zapamiętane przez chłopaków. Mały bar w Sękowcu w chatce wyglądającej jak domek z ośrodka wczasów pracowniczych sprzed lat. I faktycznie tam funkcjonuje ośrodek z domkami letniskowymi. Teraz już chyba wszyscy czują, że jesteśmy na rzut kamieniem od celu. Wszystkim przestaje się spieszyć.


Jak tu nie wypić piwa tym bardziej, że przed nami jeden z ostatnich ciężkich podjazdów tego wyścigu - wdrapywanie się na Dwernik Kamień. Miejscami nachylenie 15% - ale tego już się nie czuje - w końcu z jego szczytu pozostanie nam 25 km do pokonania. Docieramy na szczyt. Mijamy sporo turystów, raz chyba jakichś dwóch chłopaków na endurakach.
Na szczycie Dwernika znowu tablica upamiętniająca I wojnę światową. Ciekawy jest ten fenomen pamięci dotyczący właśnie tamtego okresu - w “naszej” części PL nie jest ona tak pamiętana i podkreślana.

Przed nami jeszcze dwa “piki”...
Na pierwszym czekała stała towarzyszka naszej wędrówki (czy one nas śledzą??)

Po drodze jeszcze o kilka atrakcji. Trochę błota na pożegnanie. Prowizoryczne mostki. Kładki drewniane...

I wreszcie ostatni podjazd na którego szczycie wita nas znowu to co nam najbardziej pozostanie w pamięci z tej wyprawy - las leżący pokotem :(

Przed nami ostatnie 5km. Dojeżdżamy do zagrody żubrów tak dobrze znanych z filmu promocyjnego Carpatii Divide. Gdzieś tam z daleka widać jak łażą sobie po ogrodzonym terenie. Żadnemu nie wpadło niestety do łba żeby nam wleźć w drogę choć na to chyba wszyscy liczyli :)
Za zagrodą wyjeżdżamy na asfalt. Teraz już naprawdę ostatnia prosta. Za mną blisko 640 km przejechanych, “przepchanych” i niejednokrotnie przeklętych ale wspaniałych. W części samotnie a w części z ekipą z jaką pewna więź pozostanie już na zawsze. Doganiamy dwóch “naszych”. Przecież nie będziemy się wygłupiać i ścigać - jedziemy asfaltówką wszyscy obok siebie żeby razem dotrzeć na metę. Tu nie ma wygranych i przegranych - każdy kto dojechał do Mucznego wygrał ze swoim organizmem, słabościami, sprzętem.
Dojeżdżamy w pięciu po na 61 miejscu ex aequo po 148 godzinach 23 minutach mieszcząc się w 3/4 limitu czasu (200 godzin). Olek Kołodziejczyk, Piotrek Szczepanik, Mariusz Kuliga, Łukasz Ballerstadt i ja . Za nami dojechało jeszcze 25-ciu ultrasów - wszyscy dojechali na dobę przed limitem.

Wita nas Ojciec-Dyrektor Leszek Pachulski - każdy dostaje pamiątkowy medal 1. edycji Carpatia Divide i najważniejszą, najbardziej elitarną koszulkę finiszera CD - po to jechałem tu blisko 650km i 17km w górę :D . Zwykła zgniłozielona bawełniana koszulka której zazdrościć nam będą ci którzy nie dotarli na metę i ci którzy nie odważyli się na start.
Dziewczyna z biura wyścigu “odhacza” wspólny dojazd na metę. Na miejscu już cała grupa uczestników którzy przyjechali wcześniej tego samego dnia a nawet poprzedniego. Jest mamba on bike Dorota Juranek - przyjechała dwie godziny przed nami jako pierwsza z kobiet - ta pogłoska o jakiejś kobiecie przed Nią była fałszywa. Na mecie są już od poprzedniego dnia Marcin Surowiec - Bushcraftowy.pl i#macieklandowski , Marcin Debski i Michał Szpera, którzy przyjechali z godzinkę przed nami ... Kupa “szaleńców” z którymi “miksowaliśmy” się cały czas na trasie.
Zostawiamy rowery pod biurem i idziemy na obiad i obiecane specjalnie uwarzone dla nas piwo - niestety limitowanego piwa nie ma i to jest jak dla mnie jedyna wtopa Orga w tej imprezie.

Po obiedzie i chwili wytchnienia prysznic i w końcu można powymieniać się wrażeniami. Na stół wjeżdżają kanapki, owoce jakieś ciasteczka - pochłaniane nawiasem mówiąc w trybie natychmiastowym. W malutkiej kuchni piję pierwszą kawę od siedmiu dni :)

Powoli zaczynamy zastanawiać się nad zorganizowaniem jakiegoś transportu do “cywilizacji” - Muczne to sam koniec południowo-wschodniego cypelka PL. Najbliżej do Rzeszowa. Ktoś ogarnia busa z możliwością transportu rowerów. Hmmm , tanio nie będzie :(
Do Rzeszowa jedziemy w sześciu.

Po drodze jeszcze małe zakupy...

i jesteśmy na dworcu w Rzeszowie...

Jeszcze bilet i lecimy z Marcin Debski na Wrocław... Ale żeby nie było za różowo okazuje się, że pociągi IC objęte są całkowitą rezerwacją miejsc i nie ma już miejsc w wagonach z miejscami dla rowerów. Trudno, decydujemy z Marcinem że idziemy na rympał. Kupujemy zwykłe bilety - może z pociągu nas nie wyrzucą. Niestety mamy miejsca w różnych wagonach. A może na szczęście bo jakbyśmy się z dwoma rowerami wbili do wagonu to by nas na 100% wyrzucili.

Na szczęście konduktor jest litościwy. Kilka razy krąży wokół mnie, kasuje za bilet za rower i każe mi się przenieść do innego wagonu. Tym sposobem znajduję Marcina i razem dojeżdżamy do Wrocławia.
Przesiadka na pociąg KD i o 7.30 jestem w Bolesławcu po 192 godzinach wyprawy.
Czyli nawet zmieściłem się w limicie :)