Słusznie mi “wytknął” w komentarzu do części V Kawaler Wieczorową Porą, że nie poświęciłem w niej odpowiednio dużo miejsca dojazdowi od Bukowiny do Kacwina. Powody są dwa. Jeden taki, że dużo odcinków wypadło mi totalnie z głowy. Karpaty na rowerze jechałem po raz pierwszy w życiu. Nie znam tamtych terenów. Nadmiar wrażeń estetycznych z trasy spowodował, że trochę się to wszystko pomieszało. Wiele czasu, pisząc relację, spędzam na analizie googlemaps, stravy i swojego archiwum fotograficznego żeby ogarnąć to w miarę sensownie - zarówno chronologicznie jak i “topograficznie”. A tego odcinka jakoś nie zarejestrowałem w łepetynie... Drugi powód jest taki że zaliczyłem tam na zjeździe taką “glebę”, że leżąc i przytulając się do drogi myślałem, że to już koniec przygody. Jedziemy dość szybki, wcale nie taki stromy, zjazd po szutrówce - chłopaki z 50m z przodu - oni na fullach, ja w naturalny sposób odstaję na swoim HT. W środku wymyty przez spływające wody opadowe mini-żleb w kształcie litery V w który nagle zsuwa mi się przednie koło. Kładzie mnie na bok czego skutkiem jest upadek na lewy łokieć. Przywaliłem z taką siłą, że oprócz porządnego obtarcia łokieć sztywnieje mi z bólu. Ale chłopaki nie płaczą... ;)

A teraz wróćmy do Durbaszki. Nie zdążyłem na zachód słońca ale na wschód już tak...

Pozostałe 2/3 naszej “trójcy” wstaje. Przygotowujemy rowery, smarujemy napędy po wczorajszym myciu. mamba on bike - samotniczka wyruszyła chyba równo ze wschodem słońca. W plecaku znajduję połowę oscypka, kupionego przy drodze dnia poprzedniego gdzieś przed Bukowiną- w sam raz na śniadanie :D

Ruszamy gdzieś 6.15. Pierwszy etap do Piwnicznej Zdrój przez Eliaszówkę. O tym zjeździe ze zdjęcia pisałem wtedy na FB: “Gdy idzie fullgaz na takim zjeździe a na twarzy się czuje poranną rosę pryskającą spod kół”. Niesamowite wrażenia :D
No to teraz musi być pod górkę...

Było pod górkę, a jakże... Do Eliaszówki docieramy przed ósmą. 14km pykło w trochę ponad 1,5 godz. Czyli średnia utrzymana :D

Z Eliaszówki do Piwnicznej cały czas z górki. Ku słońcu...

Piwniczną osiągamy chwilę przed 9-tą. Już trochę ludzi tu zjechało. Jest mamba on bike i Michał Szpera. Zaliczamy SPAR-a. Słodkie bułeczki, jogurt, oczywiście zapas Coli w puszkach. No i BATERIE do Garmina Montany - jednak navi z możliwością zastosowania baterii do zasilania to najlepsze rozwiązanie na takie wyprawy (ale awaryjnie mój Garmin 520 jest ukryty w plecaku).

Szybko uwinęliśmy się z tym śniadaniem. 9.20 jesteśmy już na siodełkach i ciśniemy dalej. Kierunek - Hala Łabowska.
A tak wracając do wczorajszego wpisu o “upakowaniu się” na taki wyjazd. Tak z tyłu wygląda mamba on bike. Nerka EVOC, mała torebka podsiodłowa (też EVOC) i sakwa na kierownicy. Szok!

Tak z tyłu wygląda “leszcz-wielBŁĄD”....

Przed południem docieramy do schroniska na Hali Łabowskiej.
Dogoniliśmy Boros Balázs - akurat grzebie coś przy swoim sprzęcie. Boros był chyba jedynym uczestnikiem jadącym na rowerze z przerzutkami w tylnej piaście... Tak mnie teraz naszła ciekawość - czy to był Rohloff?? Posiedzieliśmy, wypiliśmy piwko i w dalszą drogę....

Zbliżamy się do szlaku na Jaworzynę Krynicką. Za kilka dni chyba jacyś “szaleńcy” będą tu biegać. To chore jest... Jak można się tak zarzynać?? :D

Wdrapujemy się na Jaworzynę.

Powaga wieku średniego VS uśmiech młodości :D
A potem zjeżdżamy... 8 km w dół... Dla takich zjazdów warto wpychać :D

Krynica Górska. Czas na pierwszy jako taki cywilizowany obiad. Siadamy w centrum przy głównej ulicy w knajpce o nazwie “Chata Góralska”. Zamawiamy i ogarniamy w międzyczasie jakieś bieżące potrzeby zakupowe - Cola w puszkach, radlerki... :D Wydawałoby się, że żarcie w knajpie w miejscowości turystycznej powinno pozostawiać wiele do życzenia ale placek “góralski” (hmmm - po naszemu - “po węgiersku”) jest szczytem sztuki kulinarnej... Albo moje, zdegenerowane pierogami i Coca Colą, kubki smakowe tak po prostu stwierdziły...

Krynica chyba jest przyzwyczajona do facetów w lajkrach chodzących na bosaka po mieście... :D

Olek korzysta z okazji i ogarnia nam od razu nocleg. Mamy 40km do przejechania ale profil trasy do końca dzisiejszego dnia to pikuś z poprzednimi dniami. Ruszamy dalej. Puste drogi, o asfalcie nie najlepszej jakości.

Po tablicach miejscowości zaczynamy orientować się, że jesteśmy już na łemkowszczyźnie.

Stosunek do nas ludzi z którymi mamy do czynienia w trasie jest niesamowicie pozytywny. W dowolnym domu przy drodze możemy poprosić o wodę i jesteśmy pewni, że nie spotkamy się z odmową. Ciekawe jest to, że wcześniej dokładnie do tych samych domów trafiają wcześniej jadący “karpatczycy” - jakaś siła przyciągania chyba oddziałowuje... Wogóle ci ludzie chyba żyją z zupełnie innym nastawieniem do życia. Tu żyje się WOLNIEJ...


Po drodze jeszcze wiejski sklep w Kwiatoniu. Tak chyba większość wyobraża sobie sklepiki w małych, spokojnych miejscowościach...

Ostatnia prosta do Zdyni i chwile po 18tej jesteśmy w naszym ośrodku. Szefowa poszła na grzyby. Dostajemy klucze do pokoju. Przed kolacją zdążymy się wykąpać. Wraca Pani Zosia. Przygotowuje nam kolację. Żurek, wędlina, krojone warzywa... Przy kolacji, starszy pan, rezydent ośrodka snuje dla nas niesamowite opowieści dotyczące historii tych terenów - mijaliśmy po drodze dziesiątki drogowskazów prowadzących do cmentarzy wojennych żołnierzy z I wojny Światowej...
Po kolacji jeszcze trochę relaksu. Czas na zadzwonienie do domu, sprawdzenie innych “kropek” na trasie...
